Ten karnawał był ostatni. Tłum przepychał się do szatni.
Zakładano lepsze maski. Ktoś upomniał się o szal.
Świt podobny był do zmierzchu. Smutek czuło się w powietrzu.
Jakąś nutę niezaczętą. Nieskończoną. Jakiś żal.
Zmatowiały żyrandole. Cienie stały w kątach sal.
Szykowały się na bal.
Na czerwono dzień zapłonął. Okien sal nie zaciemniono.
Perspektywę dały lustra. Odbijały fale brzmień,
polonezów tang i begin. Zawirował echem śniegu
biały walc niedokończony. Poły fraka. Sukni tren.
Ktoś się skłonił. Ktoś odkłonił. Z cienia ruszył pierwszy cień.
Ktoś poruszył się przez sen.
Inny ktoś się nie obudził. Porzucały cienie ludzi.
Odrywały się od światła. Od parkietu i od ścian.
W echach ech. W gasnących blaskach. W jednakowych białych maskach.
Ubywając w przezroczystość, w miarę jak się kończył tan.
Aż została tylko jedna. Najwytrwalsza z białych dam.
Oko w oko. Sam na sam.
Ten karnawał odszedł nagle i post stanął ością w gardle.
To się samo nie wykrztusi, za pół roku, czy za ćwierć.
Nie wypada z balu nawiać. Białych tang się nie odmawia.
Kiedy proszą nas do tańca, trzeba prośby brać do serc.
W cieniu kryje się cień szansy. Jeszcze farta można mieć
i zatańczyć się. Na śmierć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz